Co do zasady

jestem szczęśliwym człowiekiem. Doceniam to co mam, nie pragnę tego czego nie mam, zwyczajnie cieszę się życiem, drobiazgami, wyjazdami pod inne niebo, moimi córkami, kotami, nie bez smuteczku za tymi, których już nie ma. Życie dla mnie jest zawsze z przodu, to się nie zmieniło mimo coraz większej ilości siwych włosów pod farbą. Mam 55 lat i 4 miesiące i nawet jest mi z tym dobrze. Bo to jeszcze nie jest źle. A świadomość tego jak może być źle boleśnie uderza mnie codziennie, gdy patrzę na swoją mamę. Traci pamięć, traci radość i światło życia. Wszystkiego się boi, nie jest w stanie opanować irracjonalnego z mojego punktu widzenia lęku. Nasza relacja zawsze była trudna, daleko jej było do tytułu matki roku, ale to już jest nieważne. Teraz nagle dostaję od niej tyle miłości, ile nie dostałam przez całe życie. Teraz na mnie czeka, cieszy się na mój widok. Teraz chce by ją całować i przytulać. Teraz jestem dla niej najważniejsza, na pierwszym miejscu, beze mnie nie żyje.

I to jest tak bardzo przeraźliwie smutne, kochajcie się, mówcie sobie „kocham” na koniec dnia, na koniec każdej rozmowy telefonicznej, ja tak mam z moimi dziewczynami, to jest takie silne, budujące, daje poczucie przynależności, daje morze miłości, daje sens ciężkiej codzienności, rozświetla mroki średniowiecza.

Kupiłam wczoraj kilka płyt, nie mogę się nimi nacieszyć, słucham na maksymalnej głośności, piję napar z imbiru i leniwie zbieram się na lotnisko po Gusię.

A co na to Lec?

Żyj współcześnie, jeśli nie możesz tego przełożyć na inny czas.

Li.

Możliwość komentowania jest wyłączona.